Przejdź do treści

Dowiedz się więcej

zMOKła kura: Dzień wiosny

Porządkując szpargały na strychu rodziców, ku swemu niekłamanemu zdumieniu w załomie więźby odkryłem opasły album ze zdjęciami, którego istnienie dawno już wypadło mi z pamięci. Miękka i tłusta okładka z wizerunkiem dwóch wzorzystych papug ustępowała pod naciskiem palca, wydając przy tym odgłos cichego mlaśnięcia. Silna woń kurzu wwiercała mi się w nos. Rozchybotany ciężar spoczywającego na dłoni woluminu wywołał we mnie poczucie nieokreślonej ekscytacji i onieśmielenia. Zawstydzony własną niepamięcią, powstrzymując wzruszenie, zbiegłem podniecony na dół, ściskając pod pachą przeszłość.

Zdjęcia najstarsze były mi obce. Wiedziałem, że to ja na nich jestem, gdyż tak mi kiedyś powiedziano. Nie potrafiłem jednak tego pojąć. Rumiana pucułowatość dziecka, oczy, w których wszystko było jeszcze tak – tak i nie – nie, wsparte na świętym, nienaruszalnym cokole z dwóch dołeczków, prześlizgnęły się bez echa przez moje pamiętanie. Usta Matki, dłonie Ojca, matowy blask toczonych gałek u drzwiczek kredensu, bujne plątaniny złoto-czerwonych arabesek na ciężkim dywanie dziadków – wszystko to rozpoznawałem bezzwłocznie, wszystko to trwało przecież dłużej niż chwile stężałe w kadrze, a w każdym razie znacznie dłużej niż moje dziecięctwo. Sam dla siebie pozostawałem jednak figurą nieprawdziwą. Nie zapisałem się w sobie z czasów, o których przebrzmiałości świadczyły pofalowane długoletnią wilgocią powierzchnie błyszczących fotografii i ich nienaturalne, spłowiałe lichej jakości kliszą barwy.

Zaintrygowany, przerzucałem ciężkie karty albumu. Półprzezroczyste, cieniuchne przekładki, wyrwane z zapleśniałego snu i drżące, by ktoś nie przerwał niedelikatnym ruchem ich biblijnej wiotkości, odsłaniały kolejne echa. Jak na przyspieszonym filmie stawałem się coraz starszy, coraz bardziej określony, z coraz dłuższym cieniem. Ludzie, tła, zdarzenia migotały niczym w jarmarcznym kalejdoskopie, którym z upodobaniem zwykłem bawić się jako dziecko. Porwany wirem czasu dotarłem wreszcie do zadziwiających lat nastoletnich, stadnych i pochopnych, podczas których niepewności przesłanialiśmy jeszcze gęstymi czuprynami i hardym wejrzeniem, a pokrewność dusz i chlebów powszednich wyzywająco afiszowaliśmy tandetnymi naszywkami i wątpliwej kondycji tekstyliami o fasonach wymykających się dorzeczności. Arogancki dym papierosów rozgłaszał wszem wobec, że nie ma wczoraj i nie ma jutra.

Moją uwagę przykuła nieco spłowiała, złamana w trzeciej części, fotografia z naddartym narożnikiem, przedstawiająca rumianą falangę wyłaniającą się spod ciężkiego półcienia Wysokiej Bramy. Tamten ja i tamci oni szliśmy, by, jeśli nie zwodzi mnie dziś pamięć, złożyć w Amfiteatrze doroczną ofiarę bogom Dnia Wiosny, pokłonić się przed bałwanami słonecznego święta roztargnienia i zapału. Bachanalia, na które długowłose i patykowate istoty o gruzłowatych cerach zjeżdżały ze wszystkich stron miasta, zwykle świętowano wówczas muzyką, niepoważnym tańcem, złowonnym winem i śpiewem. Spóźnione Idy Marcowe, podczas których bez skrupułów szlachtowaliśmy starość, nim jeszcze zdążyła nadejść, zamieniały Podzamcze w niefrasobliwy Eden słodkiej niedojrzałości, do której bez wątpienia nigdy byśmy się wówczas nie przyznali, a która przecież wylewała się z nas potokami słów, bzdur i pocałunków.

Po przejściu przez bramę miejską wkraczało się na spękany, płonący bielą jaskrawego światła ogromny plac. Był to zarazem korytarz, którym rzeką hulaszczych wulgaryzmów i teatralnej ostentacji płynęliśmy ku fosie zamkowej. Wystarczył nieledwie sus na jeden z okalających plac przysadzistych murków, by przed niedorosłymi oczami roztoczyła się zdumiewająca bezkresem panorama. Wyraźnie widzieliśmy mgliste, niebosiężne szczyty gór i niezmierzone, czarne oceany, i dumne miasta ze złota i nadziei. Słońce, jak okazywało się poniewczasie, potrafiło jednak odkształcać oglądany wtedy obraz do całkowitej niepoznaki.

Amfiteatr był wtedy o wiele starszy niż dziś. Niewysokie, kostropate obmurowanie, przy którym akolici bezwstydu i nadmiaru odprawiali swe gusła, odgradzało kamienisty dukt od zapadliska, gdzie gorzało wówczas samo jądro celebry. Przypomniałem sobie nieoczekiwanie, że faktura murku była chropowata, z drobinami piasku i kruszywa, wbijającymi się delikatnym ukłuciem pod paznokcie. Nagła świadomość, że od wielu już lat nie dotykałem tutejszych faktur, wypełniła mnie smutkiem. W młodzieńczych latach przedwieczny chłód zamkowego muru, lepka matowość drewna zielonych parkowych ławek i balustrad mostku rozpiętego nad gnuśną, choć urokliwą rzeką, szorstka twardość pokrytych ulicznym pyłem potrzaskanych kafli chodnikowych – to wszystko towarzyszyło mi w sposób tak regularny i oczywisty, że lekceważony. Zupełnie nie zauważyłem, kiedy namacalna bliskość mojego miasta opuściła mnie.

Scena, położona ukośnie wobec wejścia, wznosiła się nad sześciokątem drewnianej orchestry o barwie popiołu. Przed jej zwalistym ołtarzem urządzaliśmy tan, biegnąc dokoła bez potrzeby kierunku i celu, w rozkojarzonej wspólnocie potu. Potem braliśmy kolejny łyk buńczuczności i zgiełk Babilonu nie docierał pod Zamek już wcale.

– Dziś młodzi ludzie już się tak nie bawią – nieco kąśliwa uwaga Matyldy, rzucona niedbale przez ramię, wyrwała mnie z sennego odrętwienia. Zatraciwszy się zupełnie we wspomnieniach, nie dostrzegłem nawet, że od pewnego czasu nie jestem w pokoju sam. – Chyba wcale tego nie potrzebują, szkoda – dodała, muskając od niechcenia moje ramię dłonią i odchodząc do swoich spraw. Trzeba przyznać, że przy pewnej dozie namysłu ton jej można by uznać za lekceważący.

Zamyśliłem się. Komentarz Matyldy niechcący odsłonił czyhającą w nas drapieżną potrzebę szeregowania i ferowania. To prawda, że nie wszystko już pamiętałem, zgoda. Słodka magdalenka skruszyła się pod naciskiem mych niedelikatnych palców i z pluśnięciem wpadła do letniej herbaty, rozchlapując na blat wypukłe kałuże. Nie potrafiłem już precyzyjnie złożyć całości z fragmentów, których kształt tylko gdzieniegdzie pozostawał ostry, by w innych znów miejscach przybrać zamazaną formę mętnych impresji. A przecież nie miałem wątpliwości, że doniosłość naszego Dnia Wiosny – i każdego innego dnia – zasadzała się przede wszystkim na tym, że był on nasz właśnie, tylko nasz. Nie naszych rodziców i nie dziadków. Do czegóż miały być nam potrzebne partyjne legitymacje dorosłości, łaskawa aprobata ze strony siwiejących protektorów idei dobrej zabawy i spędzania wolnego czasu? Choć nie ma już tamtego miasta, tamtego placu i tamtych onych, to jedno nie uległo zmianie. Młodzi ludzie nadal mają własny język, co do tego nie można mieć wątpliwości. Czy go rozumiem? O, w najmniejszym stopniu, to rzecz pewna. Ale czy w istocie muszę go rozumieć? To nie jest już mój język. On nie jest przeznaczony dla mnie. Operuje dialektem przetłuszczonych włosów i afirmacji, zrozumiałym tylko dla wtajemniczonych. Jest intymny, niepoważny i cudowny brakiem doświadczeń.
Jak każdą kruchość, zapewne także i tę można stratować; wtargnąć w nią buciorami ubabranymi we własnych rozczarowaniach, zgwałcić narzuconą hierarchią i porządkiem. Zatracając się w tej orgii paternalizmu i wartościowania, tak łatwo, pomyślałem nie bez nuty melancholii, przegapić, że porządki nasze i hierarchie niosą dojmująco intensywny zapach kurzu albumu fotograficznego sprzed lat.

Zawsze Wasza,
zMOKła kura


zMOKłą kurę powołał do życia Mateusz Świątecki – kopyrajter od wielu boleści, autorek i soszal media parias. Z zamiłowania bumer i Dziad Borowy. W wolnym czasie nie zgadza się.

Newsletter

Zapisz się do Newslettera, aby być na bieżąco z informacjami o wydarzeniach i projektach realizowanych przez Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie.

Co słychać?

Przeczytaj