Przejdź do treści

Dowiedz się więcej

zMOKła kura: Atencjusze wszystkich krajów, łączcie się!

Po okresie burzliwej fermentacji wybuchło nam lato. Eksplodowały terminarze, pachnący groszek i odsłonięte mięśnie, chyba że ktoś akurat nie ma. Nade wszystko zaś rozkwitły pstrokato – powierzchnie reklamowe.

W codziennej modlitwie o widzialność pocą się i napinają niemal wszyscy. Chłopczęta przed dziewczętami, przedsiębiorcy przed konsumentami, instytucje przed mieszkańcami. Zapewne i ja sam przed Matyldą – również. Wszystko krzyczy i macha: zauważ mnie! Jestem najważniejsza, jestem najciekawszy, jestem najlepsze! Patrz na nas patrz na nas patrz na nas, @ obserwujący! Uwagi swojej powszedniej daj nam dzisiaj – i odpuść nam nasze winy: nachalności i nieumiarkowania. Tak, pokora zdecydowanie nie jest dziś towarem pierwszej potrzeby.

Tu banerek, tam potykacz, a ówdzie – plakacik. Trzeba sobie powiedzieć, że to ludzie ludziom zgotowali ten los. I zresztą ani ja, ani moi nie jesteśmy tu oczywiście bez winy. Zagoniliśmy się wszyscy w Ponury Zakątek Kłapouchego, w którym wygrywa (sic!) nie obiektywnie lepszy/ciekawszy, lecz bardziej agresywny. Kultura parekseląs w gruncie rzeczy w ogóle nie ma racji bytu bez „kapitału widoczności”. W większości przypadków nie kreujemy przecież rzeczywistości potomnym i „ku wiecznej rzeczy pamiątce”, lecz dla zaspokojenia bieżących potrzeb, niech mi będzie wybaczone, konsumpcyjnych. Modigliani czy inny van Gogh mogli sobie pozwolić na SWAGowy status męczennika, zyskującego zrozumienie i sławę dopiero po śmierci, lecz spośród nas raczej niewielu dysponuje podobnymi luksusami. Tym samym wyścig pliszek i ogonków – zwłaszcza przy tak zawrotnej nadpodaży – nie kończy się nigdy.

Nie bez kozery użyłem powyżej rywalizacyjnego czasownika „wygrywać”. Nie od wczoraj uwaga odbiorcy jest towarem, o który trzeba się brutalnie naparzać. I to nie tylko z konkurencją, ale i z dystrakcją – logiczną konsekwencją nieznanego wcześniej przebodźcowania. Jeśli zaś walkę przyjmiemy za pewnik, prosta stąd droga do wniosku, że kultura – tak samo niszowa, jak i ta spod znaku iwentowego płaszcza i festynowej szpady – jest po prostu jednym z wielu produktów i niestety nie może pozwolić sobie na komfort nonszalanckiego zamykania ocząt na twarde prawidła rynkowe. I jakkolwiek można to uznać za truizm, ośmielę się zaznaczyć kurzym wężykiem, że to bardzo, ale to bardzo źle. Bo nie na tym kultura powinna się skupiać i chyba nie na tym kultura w ogóle polega.

Zapewne gorzkie to słowa, tym dziwniejsze, że wypowiada je kura zajmująca się na co dzień akurat promocją. Cóż, nawet pracownik promocji może raz w roku odczuwać tęsknotę za subtelnością. Naturalnie, że chcę, by o ciężkiej i cennej pracy moich koleżanek i kolegów, czasem nawet o moich skromnych wygibasach, dowiedziało się jak najwięcej osób. Nie musi to bynajmniej oznaczać, że pałam bezrefleksyjnym afektem do miasta ufajdanego nośnikami od góry do dołu niczym samochodowa szyba po gołębim gradobiciu. Realia bezlitosnej walki o widzialność są jednak, jakie są. Jeśli chcemy stawać w szranki o uwagę, mimochodem dokładamy i swoją cegiełkę do, no cóż, kalania delikatnego, i tak już poobijanego ciała Olsztyna. Machiavelli lubi to.

Prześcigamy się więc w tych marketingach: kto ma większego bilborda, kto ma lepiej sytuowanych partnerów medialnych, kto ma zasobniejsze konto soszalmediowe. W pogoni tej dochodzi do sytuacji groteskowych i paradoksalnych. Jeśli ktoś wzdycha do powiększenia grupy swoich odbiorców, de facto nie ma wyjścia, jak tylko uśredniać treści własnych komunikatów reklamowych. Iść na kompromisy i stosować uproszczenia, a tym samym – wypłaszczać i sprasowywać własną unikatowość. Komunikat zniuansowany, posługujący się metaforą czy subtelną aluzją raczej nie ma większych szans na aprobatę odbiorcy masowego. W najlepszym układzie zostanie uznany za dziwaczny. Zapewne inaczej jest w świecie wielkich graczy, którzy, nawiasem mówiąc, i tak niespecjalnie potrzebują reklamy. Niemniej nie oszukujmy się: w świecie, w którym ogromną wartość przypisuje się oryginalności i indywidualizmowi, chcąc, nie chcąc, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, po prostu schlebiamy i łasimy się do odbiorców. Dotyczy to oczywiście przede wszystkim podmiotów takich, jak mój własny. Instytucje środka, które z definicji powinny być „dla wszystkich”, nie mogą przesadnie bawić się w profilowanie swych odbiorców i niefrasobliwe żonglowanie „targetem”. Dla klarowności wywodu zaznaczam, że nie mówię oczywiście o marketingu viralowym, finezyjnych RTM-ach czy nietuzinkowych ambientach, lecz o tradycyjnej, niespersonalizowanej reklamie ATL-owej „na mieście”.

Inny paradoks zamieszkuje cieniutką granicę dzielącą widzialność w przestrzeni od ordynarnego spamu. Wrażliwość odbiorców na pstrym koniu jeździ, a zatkany do imentu rynek powoduje, że reklama staje się dla większości z nas po prostu przezroczysta. Widzialność w praktyce często oznacza niestety nadwidzialność – w końcu nie wiesza się przecież jednego plakatu, lecz sto tysiąc milion pieńset sto dziewieńset. Nadwidzialność na jakimś etapie prowadzi do znieczulenia na komunikat, a zatem do (nie)widzialności. A skoro im więcej, to tym mniej, zastanawiam się przewrotnie, czy w ogóle zasadne jest rozpatrywanie widzialności w kontekście potencjalnego sukcesu. Czy to jednak powstrzymuje nas od umieszczania, gdzie tylko jest to możliwe, kolejnego standu czy banera reklamowego? No cóż.

Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że reklama nie przynosi żadnych efektów. Nie próbuję też znaleźć alibi dla własnej nieefektywności czy niekompetencji. „Weź się, kuro, do roboty i wymyśl skuteczną kampanię, zamiast jojczeć po internetach” – już to słyszę. Ale nie w tym rzecz. Rozmyślam raczej nad tym, jak wiele wysiłku trzeba włożyć i na jak wiele wyrzeczeń trzeba pójść, by dla odbiorcy być i tak tylko jednym z wielu? Ciekawie byłoby promować nie wydarzenia, lecz kulturę jako taką. Potrzebę nieustannego edukowania się w tym zakresie; wartości intelektualne, emocjonalne i duchowe wynikające z rozwoju kulturalnego; znaczenie kultury zaangażowanej i uczestniczącej. Być może świadomy odbiorca mógłby wówczas czuć potrzebę i umiał samodzielnie wyłuskać potrzebne mu treści z informacyjnego oceanu. I nie trzeba by było szpecić miasta! Ale to oczywiście raczej mało prawdopodobne. Nie w świecie naczyń połączonych, ekonomiczno-politycznych uwarunkowań, pewnego wygodnictwa i przyzwyczajeń oraz niektórych z miejskich Radnych, którzy na pełnej poważce zadają pytania na forum, dlaczego dwa lata temu było szeset ileś wydarzeń, a rok temu już tylko pińset ileś, i co da się zrobić, by jednak coś działo się w mieście. Cóż, nie można wykluczyć, że w niektórych przypadkach nic już nie da się zrobić.

Czy przeciwwagą dla nieco molowej tonacji rozważań nad widzialnością instytucjonalną mogą stać się refleksje nad widocznością prywatniejszą? Co do mnie, już dość dawno uświadomiłem sobie, że być może w ogóle wszystko, co robię, robię po to, by zaimponować Matyldzie. Czy nie tak właśnie postępują wszystkie kury? Nie wiem. Zastanawiające, ale daremność starań o widzialność w jej jasnych oczach nie powstrzymuje mnie przecież przed ich podejmowaniem. Czyżby i na niwie prywatnej było się przede wszystkim męczącym spamerem?

Mimo pozorów jest to refleksja niepozbawiona jasnych stron: źródło motywacji do bycia coraz lepszą kurą nie jest chyba tak istotne, jak sam fakt zaistnienia owej motywacji. Z kurzego na nasze: nieistotne dlaczego staramy się rozwijać; ważne, że w ogóle się staramy. Nic nie wiadomo mi o tym, by Matylda kiedykolwiek poświęcała czas czytaniu kurzych enuncjacji, ale pokrzepiam się świadomością, że łaknąc jej uwagi, staram się być tej uwagi rzeczywiście godnym. A zatem – w istocie rozwijam się. Samobiczowanie jako metoda samorozwoju – to nie jest najgorszy tytuł biografii.

Obchodzony wczoraj Dzień Ojca siłą rzeczy skłonił mnie również do rozważań nad widzialnością ojcowską. Bardzo chcę być widzialny dla swojego pisklaka. Uczyć go, jak żyć z miłością do siebie i z uważnością na innych, oraz, jak śpiewał Janusz Reichel, jak nie być podobnym do swoich ojców. I bardzo mi się marzy, by pozostali Tatowie również zauważali u siebie taką potrzebę. Byśmy nie oddawali łatwo pola autorytetom Telefonu i Laptoka oraz nie zamykali wzajemnych interakcji nieśmiertelną formułą: „– Co tam? – Spoko”. Jesteśmy dla siebie nieskończonymi przestrzeniami, z których można czerpać, które można formować, od których można się uczyć. Mój kurczak, podobnie jak Matylda, jest dla mnie niekończącym się źródłem motywacji – by być mądrzejszym, spokojniejszym, bardziej uważnym i cierpliwym. Drodzy Ojcowie, nie spieprzcie tego!

Mój własny Ojciec raczej mnie już nie dostrzeże, gdyż mam zasadnicze wątpliwości co do świętych obcowania i żywota wiecznego amen. Ale raz na jakiś czas wykwita mi w kurzym rozumku myśl, która trochę wyrasta z Bartoszewskiego o tym, że warto być uczciwym, a trochę ze Stanisławskiego o tym, że jeśli nie daj Bóg, Pan Bóg jest, to niech nas ręka boska broni. Otóż mój własny Ojciec raczej mnie już nie dostrzeże, ale staram się zachowywać tak, jakby jednak mógł mnie dostrzec. Może nie cały czas, ale w każdym razie staram się.

Na Dzień Ojca przypomniał mi się wiersz Jana Brzechwy. Imaginujcie sobie: tego od Kaczki Dziwaczki, kto by pomyślał. Jeden z najpiękniejszych, najbardziej wzruszających wierszy w ogóle. Postanowiłem więc go przypomnieć. Kiedy, jeśli nie teraz, i gdzie, jeśli nie tu?

Jan Brzechwa, „Ojciec”

Nieżywe, smutne słowa: „Mały Jaś”
Mów do mnie znów jak dawniej. Światło zgaś,
Chcę z tobą być jak dawniej sam na sam,
By dobrze, tak jak dawniej, było nam.

Przy tobie, tak jak dawniej, siądę tuż
I będę aż do świtu milczał już;
I tylko będę słuchał twoich słów,
A ty znów, tak jak dawniej, do mnie mów.

Ja wiem, jak ci jest trudno przemóc grób,
Lecz zrób to, jeśli możesz, dla mnie zrób…
Tu nic się nie zmieniło, tylko – czas…
Przyjdź do mnie nie na długo, chociaż raz,

I powiedz, tak jak dawniej: „Mały Jaś”,
Obejmij tak jak dawniej, lampę zgaś,
Do siebie na kolana znów mnie weź
I siwe moje włosy dłonią pieść.

Po okresie burzliwej fermentacji wybuchło nam lato. Poodsłaniało się i wyeksponowało. A skoro, wbrew pozorom, najwyraźniej musimy latem żyć w krzyku i w galopie, to ja wyjeżdżam na urlop, zMOKła kura wyjeżdża. Czy wróci – nie wiadomo, bo czy to można być czegoś w życiu pewnym? Kura strzela, pan szatan kule nosi. A Wy, drodzy Czytelnicy, zamiast szukać atencji, poszukajcie przez ten czas w sobie trochę czułości. I dla innych, i przede wszystkim – dla samych siebie.

Zawsze Wasza,
zMOKła kura


zMOKłą kurę powołał do życia Mateusz Świątecki – kopyrajter od wielu boleści, autorek i soszal media parias. Z zamiłowania bumer i Dziad Borowy. W wolnym czasie nie zgadza się.

Grzęda zMOKłej kury: https://mok.olsztyn.pl/projekty/zmokla-kura/

Newsletter

Zapisz się do Newslettera, aby być na bieżąco z informacjami o wydarzeniach i projektach realizowanych przez Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie.

Co słychać?

Przeczytaj