Przejdź do treści

Dowiedz się więcej

zMOKła kura: Koszulka z Gombrowiczem

Bardzo niedobrze jest podzielać afektacje z pryncypałem. Bo jeżeli on lubi, nawet gorzej jeszcze, lubuje się w lubieniu swoim i tarza w nim, siebie lubi lubiącego i lubieniem wymachuje niczym szablą, a ja, przekleństwo!, lubię też niestety, i tak w lubieniu trwamy, niby mimochodem, a jednak bez ogródek, to lubienie nasze staje się nagle wspólnym lubieniem, braterskim. Lubieniem jednogłośnym i jednomyślnym prawie. A skoro lubimy, to choć byśmy i nie chcieli, prosto w twarze nielubiącym lubimy, obojętnym wbrew. Lubienie nasze wzajemne wykwita jak oset w ogródku wspólnoty mojej, co mówię!, nie w ogródku, a na barykadzie raczej, gdzie tam ja z nimi, ale tu – z nim. I oto uszu moich szept dobiegł złowrogi: – Patrzcie tylko, jak lubią. Razem lubią. Spójrzcie, jak z lubieniem wespół się obnoszą. Zdrada! Zdrajcy zdrada i hańba zdradziecka!
Zgrozo niewysłowiona! Krzyczeć chciałem, pędzić, że nie, że pomyłka straszliwa, że lubię sam, gwoli siebie lubię i sobie tylko, i że z nimi nadal jestem przecież, ten sam, co zawsze, kamratem im jestem i towarzyszem. Ale za późno już było, za daleko! Tam oni, a tu ja z nim, lubieniem połączeni niby mucha z lepem, w lubieniu związani i na wieki wieków amen lubiący.

We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Dźwignąwszy z wysiłkiem zaspaną głowę z klawiatury służbowej i czarnej, przetarłem oczy i ujrzałem pryncypała swojego jak stał, o biurko moje nieświeże podpierając kułaki. A podpierając – łypał. Podejrzliwie łypał. Nie podobało mi się to łypanie, zwiastowało grozę, a co gorsza, pomysły zwiastowało pryncypalskie. Cuchnęło to łypanie na kilometr koncepcyjkami, chrapkami mi śmierdziało i apetycikami. Nauczony doświadczeniem, uśmiechnąć się tedy chciałem zachęcająco, tępiąc zarazem ostrzący się na coś ząb pryncypała. Ale oto uczułem, że kiedym drzemał, klawisz escape z klawiatury przeklętej odcisnął się był na policzku moim, pozostawiając w nim niepoważny dołek. I oto miast uśmiechu – dołkiem do pryncypała wylewnie się wylałem.

– Gombrowicz – rzekł mi. – Gombrowicz.
Zamarłem, bezceremonialnie spoliczkowany tym nazwiskiem nagłym i straszliwym. – Gombrowicz? – upewnił się, moszcząc wygodnie w fotelu i rozsiadając pryncypała nade mną. – Ta-ak, Gombrowicz, Gombrowicz… Gombrowicz, cholera!
Zaskoczony, wpadłem weń cały, z nogami i kawą niedopitą. Zrazu bronić się chciałem, bagatelizować, w dowcip obracać, ale dołek przeklęty napierał mi na gębę i głos w gębie mi ugrzązł. – Ee! – próbowałem zażartować, ale żart fałszywie jakoś zabrzmiał, usłużność w nim nieprzyjemna dzwoniła. Zebrawszy tedy w sobie resztkę sił, wypaliłem z mocą: – O!

Cisza zapadła straszna. W ciszy tej uczułem, że jestestwo moje, w dołku uwięzione, dołkiem związane niby konopnym powrozem, kurczy się w sobie jak cholewa po deszczu, jak mięsień łydki brzuchaty, i że grzęznę w tej ciszy beznadziejnie, zmiętoszony więzień bezczynu. I gdyśmy tak siedzieli naprzeciw siebie milcząco, on w pryncypale siedział, ja zaś w niemocy dołkiem podszytej, ujrzałem, że jego przytłaczająco pryncypalskie oko spoczęło mi na piersi i w piersi utkwiło niby włócznia. Gdym trwożliwie podążył za tym wzrokiem, z przerażenia bliski byłem mowę stracić, gdybym tylko nie był jej stracił już wcześniej. Sen? Jawa? Kątem oka dostrzegłem, że spod fałd odzieży i ciała łypie drugie oko, większe i barwniejsze, przenikliwsze jeszcze. Gombrowicza oko! Albowiem kaprysem losu Gombrowicza na koszulce tego dnia miałem, Gombrowicz się pysznił na mnie fajką, Gombrowiczem się pysznił ogromnym, od ramienia po ramię i od serca po pępek. I serce zamarło mi pod Gombrowiczem, kiedym zrozumiał, że wszystek mój opór daremny, a sprawa – przesądzona.

Była to koszulka stara, bo i ja przecież niemłody już byłem, spłowiała nieco, wyblakła od słońca i od żaru, bo też i żarem stworzono ją niegdyś. Otrzymałem ją bowiem od Matyldy, a było to jeszcze w czasach, kiedyśmy kochali się jak oddech i jak trawa, bardziej niż bliźni swój swego, bardziej niż bóg honor i ojczyzna. Szeptała mi wtedy: – Gombrowicz… Gomber, Gombrowiczek i serniczek… – głaszcząc moją gębę oszalałą z miłości. A ja, z bielmem zapamiętania pokrywającym oczy, charczałem, tocząc pianę: – Gomber! Gombrowiczem go, dalej! Psiakrew, cholera, zaraza – Gomber! I bimber! W bambrze bimber Gombra! Choroba!

I dziś jeszcze kocham ją i kochać ją będę po ostatni brzask i po zmierzch ostatni. Nie chcę, by kto inny nią miał mi się stać, gdyż nikt inny nią stać mi się nie może. Tylko ona gębę moją widziała i nikt, jak ona, nie był mi nią, i nie chcę innej gęby, jak tylko jej gębę w rękach trzymać, a sprzed nóg jej i łydek – proch zmiatać. Ale sekret ten zachowam dla siebie, gdyż ona, znużona chyba mym charczeniem, gębą moją umęczona i udręczona, już tylko spłowiałą koszulkę mi dziś miała do zaoferowania, już tylko starą koszulką chyba jej byłem. Zostanę zatem raczej sam, chociaż z koszulką i w koszulce. Ale jeśli kiedyś zapyta, to krzyknę natychmiast, zawołam w głos na całe niebo, że tylko z nią i dla niej, i że dla gęby jej swoją gębę starą odrzuciłem ze wstrętem i na zawsze.

Uciec chciałem od tych myśli w obliczu pryncypała, gdyż bezmyślny się stawałem. Wziąwszy gębę w garść, niemal bliski byłem odzyskania mowy, już prawie rozum na gębie na powrót mi wykwitał, już harmonia gorączkę prawie zastępowała, kiedym nagle przed oczyma ujrzał – paznokieć. Czerwony i lśniący, u palca małego stopy, u Matyldy palca paznokieć. I choć ze wszystkich sił starałem się z uwagą słuchać milczenia pryncypała, to jednak paznokieć rozkołysał się we mnie niby owoc głogu i jął natarczywie skrobać mnie w myśli. Czerwień jego rozlała się na fotel i na koszulkę, topiąc nas obu w szkarłatnym powidoku. I oto paznokieć koloru krwi, płomienisty paznokieć Matyldy ogromniejący na niebie, przemieniał się w słońce, od którego nie mogłem odwrócić wzroku, choć oślepiało mnie i raziło niczym śmiertelny cios. Obezwładniony i spaznokciowany, paznokciem rozdrapany do krwi, usłyszałem chichot Gombrowicza, fałdującego się ze śmiechu na koszulce. I pojąłem, że tę bitwę przegrałem.
Kwiecień narastał.

Zawsze Wasza,
zMOKła kura


zMOKłą kurę powołał do życia Mateusz Świątecki – kopyrajter od wielu boleści, autorek i soszal media parias. Z zamiłowania bumer i Dziad Borowy. W wolnym czasie nie zgadza się.

Newsletter

Zapisz się do Newslettera, aby być na bieżąco z informacjami o wydarzeniach i projektach realizowanych przez Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie.

Co słychać?

Przeczytaj