Przejdź do treści

Dowiedz się więcej

zMOKła kura: Ulisses 24

Stateczna, pulchna kura wynurzyła się z wylotu schodów, niosąc mydlaną pianę w miseczce, na której leżały skrzyżowane lusterko i brzytwa. Upierzenie odrastało w niewłaściwych miejscach. W nieinteresujących. A należało należycie naszykować się do drogi, umaić się uczerwcowić. Aut bibat, aut abeat. Szarocień trawogałązki pod Naujackiem niby zegar słoneczny zrobił cyk i drgnął kosmos, przesunął się o jeden. Wpółkrocznej kurze odbiło się i odbiła się i powiedziałem do lusterka: już czas.

Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi zburzywszy, długo błądził! Gęsty smrodowiatr wychynął spod kół roztętnionych po ulicy, niecierpliwych krzyczących. Ruszyłem w dół Dąbrowszczakiem Krukiem Kaiserem, wydzieliny miasta oblepiły mnie niczym łono. Ptak zaszczekał: chrum chrum ciwit ciwit i wsunąłem się w jazgotliwą zieleń Marszałka hop hop z górki w smarkozielone morze, mosznękurczące morze samochodów tramwajów labiryntów uf pośpiechówuf samochodówuf. Szybkoszedłem jak umiałem szybko żeby szybko wyjść stądwyjść szyb już wyj.

Orszak weselny. Pod ratuszem śmiali się i zawierzali, ona z jabłkiem i w spojrzeniach, on wciągnięty i wyciągnięty, lśniąconoskowy. Nadzieja na zdjęciach i głośna aprobata, oooooo i potem aaaaaaa, śmiechom nie było końca. A piękna była młoda Kalipso jak niedosięgłe bramy Troi, młodopiękna i młodopolska, kwiatami porami skóry pastelowymi świeżością i tajemnicą, którą on znał, a ja nie, gnojek gówniarz mały chujek, ale przeszedłem mimo, nie interesowało mnie to dłużej, gówno mnie to wszystko obchodziło, bo dom Matyldy, pałac głębokookiej Kirke, był w inną stronę. Tam dotknęła mnie kiedyś ku mojej zgubie i zamieniłem się w świnię. Ty w kraj Syren zajedziesz, czarownic, co zdradzą tych wszystkich, jacy tylko o nich tam zawadzą. Piękna jesteś, Kalipso, pachnącawa i wirująca, ale nie tak piękna jak ona. Pijany olbrzym jednooki wygrażał na chrupiącym podeście, że Nikt i Nic, ale udobruchany butelką krystalicznie czystej wódki odszedł i wsiąkł, spłynął po schodach fontannowatych i nigdy go nie było.

Kiedy się odwróciłem, zderzyłem oczy z monolitem Czarnej Perły, płaskim i czarnym niczym wszechświat. Wszechczarnym, jak było na początku. Pochłaniał światło, okolicy i moje. Dawało się dostrzec jedynie krawędzie megastruktury, po których ślizgało się poranne słońce, bezradne i chwiejne. Miasto żyło dokoła, zmieniało się, tramwaj wydzwaniał podzwonne drrrrrrryń drr opony tuktukotały na bruku kocich łbów i ludzkich łbów, rodzinna ziemio ma tyś mnie do snu tuliła, teraz i zawsze, a obelisk trwał, zimny, obojętny i nadciemny. Patrzyłem weń, on patrzył we mnie, aż coś skurczyło się, przekrzywiło, cień zatrzepotał silną, pojedynczą falą i była już inność, na wieki wie. W barowym oknie dostrzegłem, że nie jestem już kura, lecz obły i beczkowaty droid, pękaty z łysą kopułą i czerwonym okiem, nadrdzewiały, antenka całkiem niepoważna. Prlip, rzekłem, i ruszyłem, aut viam inveniam aut faciam.

Hermejas, bóg Kylleny, przypadł rączym lotem zwoływać duchy gachów, a ja wytaczałem się w cieśninę wysokobramną. Po jednej – bezdeń, gdzie Skylla potworna, sześć dzikich psów wyrastało z jej brezentowych pachwin, ślina z ich mord i kępy żółtych traw. Po drugiej – pustać moczowonna, gdzie zalana w trupa Charybda rzucała butelkami i nieczystościami w zagubionych wojażerów. Słońce było już wyżej i odwróciłem myśli, dotknij mnie, dotknij. Jam z Kirką wszedł pod pyszne łożnicy kotary i błagałem pokornie, ściskając kolano: — Bogini! I przeszedłem.

Po drugiej stronie banie donic jak pulchne planety, z brzuchatymi księżycami latarni krążącymi wokół, wyznaczały drogę mleczną lodów słodyczy różowego cukru, fasad kawomlecznych. Wyschło mi w gardle od geometrii elips i miękkich półokręgów, od perfumeryjnej symfonii feromonów, poślizgnąłem się na zapachach i krzywiznach, uderzyłem o krawędź wanny, z której wychodziła, biorąc mnie i świat w posiadanie, stopa królowej na brzegu morza i na moim policzku. Pulchra enim sunt ubera quae paululum supereminent et tument modice, nec fluitantia licenter, sed leniter restricta, repressa sed non depressa. Brudny Jezus jak zwykle przekładał pieniążki przez dziurki miasta.

Wspomnienie gorzkiej słodyczy tytoniu rozwiewało się, gdym wstępował w śpiew Rynku. Biesiadnicy mlaskali plackiem i bulgotali napitkiem, przepijając z głośnym śmiechem pod katedralne dzwony i melodyjki z automatu, tiri diri, tidi! Podgardla falowały na wietrze, słyszałem ich łopot. Czy tam żyją ludzie, tam żyją ludzie w tych oknach? Roztupotane dzieci chichotały w gołębie pod urynałem Brzydkiej Fontanny. Busker zasłaniał gitarą brzęki sztućców zza drzwi lokalu zasłaniały basy z przejeżdżającego auta zasłaniały ryk startującego motocykla zasłaniał spiralny szum morza w muszli szum morza w muszli. Strzępy akordów kłótni planów ustaleń spięła leniwa parabola szybującego peta, żarek uderzył miękko o bruk, rozsypał się, nikt nie zwrócił uwagi. Łuk niedopałka i łuki miasta, olsztyńskie krzywizny wytatuowane we mnie, ostre ceglane łuki, czy Jan z Łajs chodził tędy, nie nie chodził bzdura, pachnące kwiatem i ciastem łuki arkad, łuki bioder Matyldy, łuki miękkie biblioteczne, płaskie eliptyczne łuki cepelii, pełne i okrągłe łuki Rynku, łuki jej ramion piersi brwi ust pośladków, łuki Starego Ratusza, intrygująco wschodnie, jak z tysiąca i jednej nocy, kiedy czytała mi baśnie, usypiał boski tułacz Odys; sen już spada twardy na złamanego trudem.

W Amfiteatrze szykowali. Widziałem, jak nosili, pchali, toczyli, dźwigali, pot na ich ramionach i tatuaże, mięśnie spalone słońcem. Ostatnie przygotowania do podróży. Ucieszyłem się, chciałem pomóc, ale zapomniałem, że nie mam rąk. Schody na dwa i pół, tu-du pyk, tu-du pyk, przekleństwo witajcie, powiedziałem, ale wyszło tylko: Piijupi trulidi, zapomniałem, że nie umiem mówić zrozumiale. Przystanęliśmy w cieniu, zapalili, splunęli, otarli, zaklęli. Było tu dobrze, w tym zadziewaniu się i zadzierzgiwaniu, choć nie należało o tym mówić. W dobrym tonie jest maskować radość i wspólnotę, inaczej jest się bezbronnym i odsłoniętym jak rybi brzuch. Czy zastanawiałaś się dlaczego Syrena Mazurska na staromiejskiej płaskorzeźbie łowi rybę? Kropla wody z prysznica ściekała po łopatce Matyldy, żłobiąc we mnie wiecznotrwałe łożysko. Przechadzamy się wewnątrz siebie, spotykając zbójców, duchy, olbrzymów, starców, młodzieńców, żony, wdowy, szwagrobraci. Ale zawsze spotykając samych siebie. A gówno tam, powiedział. Dzenia.

Tak bo nigdy jeszcze nie poprosiła o śniadanie do łóżka z dwoma jajkami na zgliszczach Troi na zgliszczach Olsztyna na zgliszczach Krakowa na zgliszczach Łodzi pośród tiktaków kluczy zapałek leżących w prochu na półce nie wiem co robić jej brzuch jest gorący kiedy dotykam go mokrą twarzą zamyka się nade mną wchłania mnie i jestem pneumą jestem monadą narodziłem się jeszcze raz w jej jasności a gdy z brzaskiem Zorzy noc uciekła nic nie ma na niebie ani jednej chmurki chociaż Penelopa nie pruła żadnego sukna dla mnie jest tyle rzeczy o których nie wiedziała albo nie chciała wiedzieć o ubraniach poskładanych równo na półce o bułkach świeżych pachnących zębaty nóż z chrzęstem rozdzierał ich chrupiącą skórkę ten zapach o wygnieceniu na sofie po lewej wygodniej o kapciach powyginanych wyszczerbionych o Górach Izerskich polanie tam czy byłaś kiedyś o pająku pod sufitem patrzymy na siebie wzajemnie o trawie falującej w jeziorze jak włosy Ofelii trochę strasznie tak o labiryncie wykutym na żeliwnej tarczy studzienki kanalizacyjnej o ławce ukrytej w lesie tak a ptaki krzyczały tam głośno i pięknie o dudnieniu pociągu tak a gdyby zapytała mnie czy ja tak powiem tak mój kwiecie górski i tak powiedziałem tak chcę Tak.

Zawsze Wasza,
zMOKła kura


zMOKłą kurę powołał do życia Mateusz Świątecki – kopyrajter od wielu boleści, autorek i soszal media parias. Z zamiłowania bumer i Dziad Borowy. W wolnym czasie nie zgadza się.

Grzęda zMOKłej kury: https://mok.olsztyn.pl/projekty/zmokla-kura/

Newsletter

Zapisz się do Newslettera, aby być na bieżąco z informacjami o wydarzeniach i projektach realizowanych przez Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie.

Co słychać?

Przeczytaj