Przejdź do treści

Dowiedz się więcej

zMOKła kura: Ani słowa o wyborach

Pada i pada. W takim ciągłym deszczu Olsztyn robi się brzydki i rozmiękły. Ściany i ludzie tracą nasycenie, które spływa razem z petami i nieczystościami w odmęty wstrętnych, ciamkających studzienek. Myszowata Kraina Tysiąca Bajor rozlewa się monotonnie, a spłowiali Kandydaci marszczą się na ogrodzeniach. Chowam się za książką, uciekam, by nie oszarzeć.

Hłasko mi się instynktownie przypomniał, jego miasto, co ma pijaną mordę. Farciarz z tego Hłaski! Pijana morda to by przynajmniej było coś. Jest w pijanej mordzie jakiś profil, jakiś nerw jest i napięcie. Pijana morda jest o czymś. A tymczasem trzeba sobie powiedzieć, że lico deszczowego Olsztyna jest raczej niestety o niczym. Bardziej kojarzy się ze skisłą magmą z blurba na okładce „Dziennika 1954” Tyrmanda. Ale tym razem nie chciałem wybierać się do PRL-u, miałem chwilowo dosyć demagogii. Pozwoliłem, by ciek skojarzeń powiódł mnie w stronę Basin City, bo zobaczył mi się deszczowy Marv z czarno-białego Franka Millera.

Nie, żebym w Olsztynie dojrzał nagle Miasto Grzechu. Nie przesadzajmy z dramaturgią; lesbijskie gangi raczej nie ganiają jeszcze po Starym Mieście z katanami, choć w sumie dawno nie byłem. Ale czarna, przepocona duchota noirowego świata komiksu skleiła mi się z rzeczywistością polityczną mojego świata: zepsutą i nieszczerą. W której obiecać można wszystko – i nawet jeszcze otrzymać za to brawa. Wiem, że „Sin City” to przerysowanie, a do tego i maczyzm, i seksizm, i w ogóle wszystkie -izmy świata. Czynienie zarzutów o -izmy w twórczości gatunkowej wydaje mi się jednak niepoważne; z przyjemnością i niesmakiem dojechałem do końca.

Spierałem się kiedyś z kolegą, skądinąd cenionym komiksiarzem, czy powieść graficzna to książka, czy jednak nie-książka. Oczywiście, że nie – emocjonowałem się wówczas. I oczywiście nie miałem racji. Komiks, tak samo jak klasyczna literatura, służy przede wszystkim opowiadaniu historii, jego paradygmatem jest komunikacja, również za pomocą tekstu. Ale nie żałuję tamtych rozważań, bo nie mieć racji i później to dostrzec, oznacza rozwój. Nie wiem, czy będą mieli komiksy na Mokowo-Bibliotecznym Maratonie Czytelniczym, pewnie nie, ale by mogli. Jak coś, to ja się zgadzam, bardzo proszę.

W radio Gabriel Fleszar wyraził życzenie kroplą deszczu namalować mnie, postanowiłem jednak nie być pochopny. Profilaktycznie uciekłem do innego miasta. Traf chciał, że i tam od razu zderzyłem się z cokolwiek komiksowym muralem, przedstawiającym wielkiego Breżniewa w namiętnym ślimaku z równie wielkim Honeckerem. Młodszym czytelnikom być może należy się wyjaśnienie, że ten pierwszy był brutalnym satrapą, a ten drugi był dla odmiany satrapą plugawym. Przeszło mi przez myśl, że choć nie ma już tych dyktatorów, ani nawet nawet państw ich nie ma, to jednak istota polityki nie zmieniła się od tamtych czasów przesadnie. Jej awatar nadal ma postać oślinionego, wijącego się jęzora, siłowo wpychanego do cudzego gardła. Ale ponieważ w tamtym mieście też padało, wróciłem.

Matylda akurat czytała coś w wannie; tony pary wodnej przesłaniały biel jej ramion. Przycupnąłem na krawędzi i próbowałem filozofować, że w zasadzie klej introligatorski puszcza od gorąca, stronice zaś falują się brzydko. Matylda jednak machnęła na mnie nogą i poprosiła o ręcznik, więc poszedłem sobie, choć mógłbym zostać tam z nią dopóty, dopóki istnieje Ziemia i słońce. Wróciłem na regał.

Nie mogłem się jednak zdecydować. Pająk Jeruzalem z „Transmetropolitan” Warrena Ellisa i Daricka Robertsona wydał się całkiem do rzeczy. Pomyślałem, nie bez złośliwości, że może Olsztynowi w istocie przydałaby się taka socjopatyczna gonzo-menda. Pająk to wulgarny i bezceremonialny bastard swoich chorych czasów, dziennikarski kontrapunkt z polityczno-cyberpankowego piekła rodem. Lektura była kusząca. Nie mogłem zaprzeczyć, że sam chętnie wypaliłbym z Opróżniacza Jelit do tego i owego, przekręcając pokrętło z ‘rzadka’ na ‘wodnista’ do oporu.

Potrzebowałem jednak czegoś bliżej skóry. Zastanawiałem się nad znakomitą trylogią berlińską Jasona Lutesa, ale przyznaję, że zbrakło mi odwagi. Liczba analogii przedwojennego Berlina do polskiej współczesności podniosłaby mi włosy na głowie, gdybym je miał. Zapluty radykalizm światopoglądowy, bieda narastająca jak przypływ, moralna pustka, wzajemna pogarda, histeria artystycznych skurczów i agonia nadziei, metodycznie rozjeżdżanej bandyckim sobiepaństwem, są tak lustrzane do czasów, które znam, że w trakcie lektury chciałbym biec dokądś i krzyczeć głośno. Nie wiem tylko dokąd i o czym, więc tkwię. My dzisiaj też już wyszliśmy poza zwykłe różnice opinii. Też już się nienawidzimy. Odkładam ten komiks, jest za dobry.

Zerknąłem na niższą półkę. No tak, „V jak Vendetta” Alana Moore’a i Davida Lloyda. Z charakterystycznym uśmiechem Guy’a Fawkesa, dziś cokolwiek zgwałconym przez mejnstrim i komerę, ale nie przeszkadzało mi to aż tak. – Pod tą peleryną nie ma ciała ani krwi, które można by zabić. Jest tylko idea – mówi w jednym miejscu protagonista. A ja nie krzywię się na hagiograficzną naiwność, bo wierzę, że ten komiks jest o czymś więcej niż tiszertowy bunt ze szkoły średniej. Może jest o tym, że nawet w bezmiarach łajdactwa i blagi nic nigdy nie kończy się naprawdę?

Matylda nieoczekiwanie strzeliła gumką luzowanego ramiączka, wyrywając mnie z mętnych rozważań. Kontynuowałem lekturę. – Anarchia ma dwa oblicza. Twórcy i niszczyciela – czytałem. – Niszczyciele obalają imperia. Zostawiają płótno czystych gruzów, na którym twórcy mogą zbudować lepszy świat. Przypomniała mi się stara Guernica: anarchia jest matką porządku, chaos wymierza uderzenia!

Deszcz barabanił o parapet jak werble. Podniosłem głowę. Odbijałem się w szybie, groteskowy i pokurczony, na tle zalotnego łopotu uśmiechniętych Kandydatów z płotu. „Pochwaleni niech będą ornamentatorzy, ozdabiacze i sztukatorzy, twórcy aniołków fruwających”. Matylda, moja bogini i mój początek, położyła mi chłodne dłonie na oczach i odetchnąłem głęboko, aż szybę i świat zakryła para. I odpocząłem.

Miało nie być nic o wyborach, wiem. Ale kłamałem.

Przecież to lubicie.

Olsztyn Prevails!

Zawsze Wasza,
zMOKła kura


zMOKłą kurę powołał do życia Mateusz Świątecki – kopyrajter od wielu boleści, autorek i soszal media parias. Z zamiłowania bumer i Dziad Borowy. W wolnym czasie nie zgadza się.

Newsletter

Zapisz się do Newslettera, aby być na bieżąco z informacjami o wydarzeniach i projektach realizowanych przez Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie.

Co słychać?

Przeczytaj